Strony

środa, 31 października 2012

№ 4 Z pamiętnika nieznanej blondynki



2007-09-09, Warszawa
 
Zazwyczaj nie piszę na kacu. Nigdy nie pisałam na kacu. Jeśli wyjdzie z tego cokolwiek dobrego, będę mocno zaskoczona. Może najbardziej zaskoczona w życiu. Wszystko, co zdarzyło się przez ostatni rok, było po raz pierwszy. Niedawno skończyłam roczek. Śliczny mały bobasek…

Co ja w ogóle bredzę? Brzydzę się tą swoją niewiedzą. Wymyśliłam już tyle wersji swojej przeszłości, a tak naprawdę nie jestem w stanie zgadnąć, skąd się wzięłam i jak mam naprawdę na imię.

Rok temu, w sierpniu obudziłam się w rowie. Noc nie była bardzo gorąca, a ja nie miałam na sobie żadnych ubrań. Nic mnie nie bolało, więc pewnie nikt mnie nie pobił, nie uderzyłam się w głowę. Zaczęłam iść przed siebie i ucieszyłam się, że umiem czytać. Słyszałam ludzi, którzy byli niedaleko mnie. Chowałam się przed nimi, żeby nie dostrzegli mojej nagości. Gdy zobaczyłam znak Warszawa, uznałam, że brzmi znajomo. Musiałam być z tego państwa i miasta, pomyślałam wtedy. Uznałam, że idę do domu. Bardziej przerażająca była ilość kilometrów do przebycia – ponad trzysta. Miałam bose stopy i nie potrzebowałam dużo czasu, żeby się skaleczyć. Bardzo bolało, ale miałam wrażenie, że to coś nowego i trochę mnie fascynowała lepka, ciepła krew. Miałam szczęście i trafiłam na kontener Caritas. Gdy zobaczyłam czerwony krzyż, uznałam, że w środku będzie apteczka. Ucieszyłam się, że na reszcie coś skojarzyłam. Wtedy wiedziałam na pewno tylko jedno – że powinnam wiedzieć, kim jestem, a nie wiedziałam prawie nic. Znalazłam ubrania (teraz wiem, że dziecięce), które na mnie pasowały. Przestałam się bać i szłam poboczem. Przyzwyczaiłam się do bólu i prawie nie utykałam. Nie zwracałam uwagi na nic poza znakami Warszawa i zmniejszającą się ilością kilometrów do przebycia. Do świtu przeszłam zaledwie trzydzieści i zaczęłam się bardzo źle czuć. Po godzinie pogorszyło mi się na tyle, że musiałam usiąść. Niedługo potem ktoś się zatrzymał i wybiegł z auta. Spojrzałam pod słońce i rozpoznałam sylwetkę kobiety. Przez szybę auta wyglądała może jedenastoletnia dziewczynka.
 - Dziecko, co ci jest? Czemu tak siedzisz na poboczu? Ktoś cię skrzywdził.
 - Źle się poczułam. Nie mogłam dalej iść.
Kobieta mówiła bardzo dużo, ale nie miałam siły odpowiadać.
 - Gdzie szłas?
 - Do Warszawy.
 - Tak daleko? Jesteś pewna? Gdzie są twoi rodzice?
Pomyślałam, że ta dziwna, dobra i zatroskana kobieta myśli, że jestem dzieckiem. Wiedziałam, że się myli. Widziałam siebie nagą. Nie byłam dzieckiem. Nie byłam też pewna, co kobieta chce usłyszeć
 - Uciekłam z domu. Nie mam rodziców, a w Warszawie czeka na mnie babcia.
 - Musi być przerażona. Wsiadaj szybko.
Kiedy niezdarnie ładowałam zdrętwiałe ciało na tylną kanapę auta, kobieta przeczesywała bagażnik w poszukiwaniu koca. Otuliłam się nim szczelnie i usnęłam w ciągu kilku chwil. W aucie pachniało lawendą, a w lusterku dostrzegłam, że kobieta ma ciemne i przejęte oczy. Dziewczynka się nie odezwała, choć nie potrafiłam sobie wytłumaczyć, jak to możliwe, że nie była niczego ciekawa. Tuż przed świtem kobieta mnie obudziła i podała najsmaczniejszą bułkę z szynką, serkiem i papryką na świecie. Musiałam jeść jakby mnie głodzono. Ledwie napiłam się herbaty, zapytała o adres babci. Dostrzegłam jakieś ładne osiedle po prawej stronie.
 - Mieszkam na tym osiedlu – wymamrotałam pod nosem. Miałam nadzieję, że kobieta nie wyczuła niepewności w moim głosie. Nie chciałam wylądować na pogotowiu opiekuńczym.
 - Tu w lewo? – kobieta zdawała się znać drogę.
 - Chyba tak. Nie jeżdżę nigdy autem.
 - My też mieszkamy na tym osiedlu – kobieta była zadowolona z siebie, chyba chciała mnie odwieźć pod same drzwi.
Pomyślałam „no to ładnie” i zacisnęłam usta. Już nic nie odpowiem. Każę jej się zatrzymać przy pierwszym lepszym placu zabaw.
 - Ile masz lat, kochanie? – zapytała zatroskana kobieta. Nie mogłam na to nie odpowiedzieć.
 - Ee… prawie szesnaście.
 - Naprawdę? Wyglądasz na o wiele mniej.
 - No nie wiem… jestem chyba trochę niska – czułam, że muszę być przekonująca, ale nie dziecinna. – Tutaj mieszkam, proszę pani.
 - Och… - kobieta zwolniła i zatrzymała samochód przy chodniku.
 - Dziękuję za wszystko. To bardzo miło z pani strony, że obeszło się bez policji i pogotowia opiekuńczego – starałam się być jak najbardziej rezolutna i brzmieć odpowiedzialnie. Na tyle, na ile było to możliwe w obliczu ucieczki z domu.
 - To nic takiego. W przeszłości też zdarzało mi się uciec z domu. Może nie tak daleko, jak tobie, ale jednak.
 - Jeszcze raz dziękuję – wybąkałam wysiadając na chodnik.
Zatrzasnęłam za sobą drzwi, ale kobieta otworzyła okno i spojrzała na mnie tymi przenikliwie czarnymi oczami.
 - Pamiętaj, - zawiesiła znacząco głos -  że wszyscy żyjemy czyimś niedokończonym życiem.
Uniosłam tylko wysoko brwi i srebrny mercedes odjechał w nieznanym mi kierunku. Wtedy miałam wrażenie, że niedługo spotkam tę kobietę ponownie.
Nie pozostało mi nic innego, jak usiąść na ławce i zastanowić się co dalej. Nie miałam dokąd pójść. Nie śmierdziałam groszem, a to, co miałam na sobie, w świetle dziennym przypominało dżinsy i T-shirt, którymi pewnie kiedyś było. Na nogach miałam adidasy, niegdyś białe. Wolałam nie myśleć, jak wygląda moja pokaleczona stopa. Usiadłam na ławce i starałam się skupić na czymkolwiek, tylko nie na bólu. Bezskutecznie. Zdjęłam but. Pokonałam niechęć i przemyłam ranę wodą mineralną. Na trawniku rosła babka szerokolistna, którą pogniotłam i przyłożyłam do oczyszczonej podeszwy.
Wtedy właśnie to do mnie trafiło. Nie mogłam być znikąd, skoro wiedziałam, co to za zioło, znałam markę samochodu. Wiedziałam, że mam na nogach adidasy. Wszystko było normalne. Wszystko poza moją tożsamością i przeszłością. Nie potrafiłam nawet powiedzieć, który mamy rok, chociaż to pojęcie nie było mi obce. Na pewno dwa tysiące któryś.
Kiedy tak myślałam i uciekałam od bólu, ktoś położył mi dłoń na ramieniu i przemówił śpiewnym głosem. Tak… ten głos był melodyjny, czysty i nierzeczywisty. Zupełnie nie pasował do osoby, która stała za moimi plecami. Zupełnie nie pasował do treści, która padła z JEJ  ust:
 - Dzień dobry, dziewczynko. Masz może trochę czasu?
Chociaż to nieprawdopodobne, ta kobieta była babcią. Najzwyklejszą, przygarbioną staruszką. Spotyka się takie na każdym osiedlu, targu i w kościele. Nic specjalnego, gdyby nie TEN głos.
 - Ee… - wyjęczałam mało elokwentnie – chyba tak – miałam mnóstwo czasu.
 - Właśnie szłam na zakupy, ale jestem już stara, – uśmiechnęła się, jakby to było coś wstydliwego i niezbyt oczywistego – ale nie chcę, żebyś nosiła moje torby. Mam wózeczek, który za sobą ciągnę, – wskazała skinieniem na coś w rodzaju towarowej deskorolki – ale ta podróż mi się dłuży. Przydałoby się jakieś towarzystwo.
Każdy wyraz wymawiała starannie. Niektóre z naciskiem. W głowie miałam mętlik, ale trudno było tego wszystkiego nie zapamiętać. Wózeczek, podróż, starość, towarzystwo.
 - Oczywiście - wstałam jak na komendę i od razu zajęłam miejsce u boku MOJEJ babci.

wtorek, 30 października 2012

№ 3 Przebudzenie



Kiedy Cyganka dotknęła ostrożnie jego ramienia, Jude właśnie przepadał w czarną przepaść. Sarah wyciągała do niego rękę. Dzieliły ich centymetry. Pęd powietrza nie pozwalał mu oddychać. Ona krzyczała resztkami powietrza. Chciał spadać równie szybko jak ona, ale oddalała się bezlitośnie. Przepaść zaczęła przypominać wąską studnię. Nienaturalnie powoli wpadł do wody na jej dnie. Była ciepła i sięgała mu do pasa. Próbował przeczesać wodę rekami, żeby znaleźć Sarę, ale nic tam nie było. Ocknął się i wyglądał na przerażonego.
- Hey, Jude. Don’t take it bad… Take a sad song and make it better[1]… - zanuciła - Nie chciałam cię przestraszyć, ale chyba śnił ci się koszmar.
- Skąd wiesz jak mam na imię? – kropelki potu spływały po pobladłym obliczu zmęczonego mężczyzny. Tymczasem Cyganka roześmiała się pogodnie.
- Mam na imię Angela. – podała mu rękę, a on odruchowo przyjął to zaproszenie do rozmowy - Lekarz powiedział, że jesteś moim bratem. Czyli, ja to Alice? Po co to całe zamieszanie, Jude?
- Bałem się, że jesteś tu nielegalnie.
- W pewnym sensie na pewno. Dziękuję w każdym razie… – na chwilę się zawahała – coś cię dręczy, prawda?
Jude przez chwilę myślał, jak bardzo niedorzeczne w tej całej szpitalnej sytuacji będzie jego pytanie. Ale prędzej, czy później musiało paść.
- Co to za sztuczka, która Ci się ze mną udała. Czytasz ludziom w myślach?
Znowu pogodny śmiech. Właściwie to ona powinna czuć się nieswojo.
- Nie. To tylko sztuczka, jak sam już zauważyłeś. Przykro mi, że poddałeś się złudzeniom.
- Pokaż mi, jak to robisz… musisz… - powoli zdawał sobie sprawę, na jakiego wyszedł idiotę. Przyjechał za dziewczyną do szpitala tylko po to, żeby dowiedzieć się więcej na temat sztuczek.
- Nie muszę, ale chcę. Widzisz… ja po prostu potrafię odczytać, co piszesz z ruchu twoich rąk. Umiem też czytać z ruchu warg. Niepospolita umiejętność, ot co. Nic godnego uwagi.
Być może sztuczka, myślał Jude. A jednak dla niego godna uwagi. Skupiał się teraz wyłącznie na Angeli, która nawet w najmniejszym stopniu nie przypominała mu Cyganki. Na łóżku szpitalnym wyglądała jak porcelanowa lalka. Ile mogła ważyć? Czterdzieści pięć kilo? Góra. Gdy ją niósł, wydawało się, że waży tyle walizka. Miała bardzo drobną twarz z wydatnymi kośćmi policzkowymi, otoczoną burzą kasztanowych włosów, ogromne oczy, wydatne usta i delikatny nosek. Podkulała nogi, jak przestraszone dziecko. Znam cię, myślał.
- Tak ci się wydaje – odpowiedziała prychnięciem na jego niewypowiedziane myśli.
- Co powiedziałaś?
Cisza.
Kłopotliwa cisza.
- Chciałam tylko powiedzieć, że wydaje ci się, że to niemożliwe. – jej oczy błagały o jeszcze jedną szansę – napisz coś na kartce a się przekonasz.
- Dobrze…
Zawahał się przez chwilę, ale Angela dość skutecznie odwiodła go od podejrzliwych myśli. Zasłonił kartkę jedną ręką, a drugą napisał coś najbardziej oczywistego.
I don’t believe you. I try so hard, but it does no good.
 - I co? Już zapewne wiesz… - w jego głosie nie było ironii, a jedynie zawód. Tak bardzo się zawiódł, bo sięgał po coś, czego nie mógł otrzymać.
 - Nie wierzysz mi. Bardzo się starasz, ale nic z tego.
Jude nie odpowiedział i nic nie słyszał. Myślami nadal był w szpitalnej sali, ale sprzed dwóch lat. Czuł ciężar gipsu na klatce piersiowej. Miał unieruchomioną głowę. Nawet nie mógł na nią spojrzeć, gdy Helen weszła i się rozpłakała. Wiedział, że nie płacze dlatego, że widzi swojego syna uwięzionego w gipsie. Gdyby Sarah żyła, to ona sama przyszłaby, żeby go przywitać. A gdyby nie mogła przyjść, to leżałaby tu z nim. Powiedziała tylko, że jej przykro i że Tommy jest cały. Mówiła to tak, jakby to była jej wina. Chciała go pocałować w czoło. I wtedy to powiedział z nienawiścią i odrazą do samego siebie. Nie wierzę ci. I wiele bolesnych słów. A potem błagał o śmierć, odmawiał przyjmowania środków przeciwbólowych i wrzeszczał po nocach. Jestem mordercą!
Nie dalej jak trzy miesiące temu udało mu się wyjść z odrętwienia. Tak bardzo pragnę do ciebie dołączyć, Saro. Nie wyobrażam sobie bez ciebie życia. Tu już nie ma nic. Nadal nie znajduję powodów, dla których warto żyć.
Jude stawał się coraz bardziej nieobecny.
- Przepraszam cię Angela. Teraz, skoro stałem twoim bratem … muszę tu chwilę z tobą posiedzieć. Oczywiście, jeśli nie masz nic przeciwko – mówiąc to i tak wiedział, że czekałby na wyniki, choćby na korytarzu.
- Jude… strasznie chce mi się spać, a nie powinnam do czasu rezonansu. Może opowiesz mi coś o sobie?
- Myślisz, że moje gawędzenie cię nie uśpi?
- Wydaje mi się, że bardzo mnie to zainteresuje. Spróbuj – zachęciła niezwykle dziecinnym, słodkim głosikiem.
- Umiesz dodawać otuchy – uśmiechnął się niepewnie na wpół smutnymi oczami. – Potrafisz wyciągać informacje, co? Zgodzę się, ale ty też musisz mi obiecać wyjaśnienia.
- Nie wiem, czy mogę ci cokolwiek obiecać. Widzisz… uciekam przed swoją przeszłością. Za każdym razem, kiedy do niej wracam, pęka mi serce.  Rozumiesz, co mam na myśli?
- Chyba tak… chyba też tak się czuję. Tylko, że serce pękło mi już dawno.
- Drugi raz nie pęknie? – teraz to ona uśmiechała się z pomieszaniem współczucia i zachęty na twarzy.
- Nie. – przyznał tymi samymi smutno uśmiechającymi się oczami. – Moje życie skończyło się, kiedy spowodowałem straszny wypadek samochodowy.
Angela wbiła wzrok w szpitalną śnieżno białą pościel. Spod grubych czarnych rzęs nie było widać wzruszenia, które ją ogarniało. Tymczasem Jude kontynuował.
- Przyjechałem z rodziną na wakacje do Polski. Pamiętam, że wszystko było takie idealne. Sara rozkoszowała się zapachem sierpniowego powietrza, a dwuletni Tommy mówił pełnymi zdaniami coś w swoim języku. Moi rodzice kupili w tych okolicach stary drewniany dom i postanowili spędzić resztę życia w rodzinnych stronach Helen. Nie chciałem, żeby George po nas przyjeżdżał taki kawał drogi, dlatego wypożyczyłem samochód na lotnisku – na chwilę zawiesił głos. To, o czym miał powiedzieć tej zupełnie obcej kobiecie przychodziło mu bez wysiłku. Trochę tak, jakby wiedział, że nie zaspakaja wyłącznie jej ciekawości. – Nie zajechałem daleko. Skręcałem w lewo. Popatrzyłem odruchowo w prawo, czy nic nie jedzie. Wjechałem wprost pod koła TIR-a. Dalej pamiętam tylko straszny huk i zgrzyt. W miejscu, gdzie siedziała Sara  samochód był sprasowany. Tommy siedział w miejscu poza strefą zgniotu w foteliku samochodowym. Po kilku dniach obserwacji stwierdzono, że nic mu się właściwie nie stało. Nie miałem tyle szczęścia, co on. Obudziłem się po trzech tygodniach.
Przez cały czas, gdy nie mogłem się ruszać, błagałem o śmierć. Wszystko mnie swędziało i było mi okropnie gorąco. Tak, jak przewidziała Sara, wrzesień tamtego roku był gorący i słoneczny. Czułem, że w dzień płonę, a w nocy gniję.  Kiedy rozkroili gips byłem praktycznie bezwładny. Smród przy tym był nie do zniesienia. Tylko utwierdziłem się mnie w przekonaniu, kim jestem. Byłem żywym trupem. Skażony piętnem obrzydliwej zbrodni. Kimś bez celu w życiu.
Jude skończył mówić, uśmiechnął się nieśmiało, a Angela się zasępiła.
- To dlatego nie wróciłeś do Londynu?
- Skąd wiesz?
- Masz akcent, łatwy do wychwycenia. Nie obraź się, ale mimo wszystko ładnie mówisz po polsku.
Jude zaniemówił. Angela była taka łagodna, wręcz dziecinnie prosta w swoich komentarzach. Ale. Było jednak ale. Jak to możliwe, że każde jej spostrzeżenie jest tak trafne i początkowo nieprzewidywalne? Błyskotliwość? Inteligencja? A może po prostu słucha uważniej niż reszta świata, która go właściwie nie obchodzi?
- Ot, cała historia. Bez fajerwerków. Mówię na to Game Over.
- Każda historia zasługuje na happy end.
- Moja takiego nie ma.
- Ty i Tommy żyjecie. Dla niego życie dopiero się zaczęło i nikt nie powiedział, że twoje dobiegło końca. Wręcz przeciwnie. Na końcu opowiadania jest trzykropek. Cieszę się, że mi to wszystko opowiedziałeś.
Za każdą sekundą wypowiadanych przez Angelę słów wzbierała w nim złość. Każdy uśmiech potęgował atak furii, który nieuchronnie miał nastąpić. Co ona sobie myśli? Nawiedzona optymistka. Szlag. Może to jakiś świadek Jehowy, a może za mocno uderzyła się w głowę. Przez chwilę krótką jak mrugnięcie oka miał wywrzeszczeć, co myśli. Przez równie krótką chwilę chciał wyjść i nie oglądać się za siebie. I wtedy to powiedziała.
- Bzdury gadam. Przepraszam Jude. Mówię to, w co sama chciałabym uwierzyć. Dla mnie nie ma happy endu. Wraz z życiem, które mi odebrano, odszedł sens mojego istnienia. Nawet nie wiesz, jak to jest, gdy ktoś rozdziera Twoją dusze i ciało… a ty nic na to nie możesz poradzić. Co można zrobić? Chyba tylko uciec i nie oglądać się za siebie.
Tak. To była szczera prawda. On też uciekał i powoli zapominał. Już właściwie niewiele pamiętał. Jej zapach. Uleciał. Jej głos? Tylko na video. Ani cień smaku jej ust. Jakie były? Bóg, jeśli istnieje, wie. Twarz? Ta ze zdjęć, nic poza tym. Nie umiałby jej namalować. Pamięć o Sarze umiera wraz z jego szarymi komórkami.
Dziewczyna. Ucieka. Coś straciła. Co? Nieważne. Jest taką samą kaleką jak ja. Teraz moja kolej ją pocieszać. Żart, dobry żart. Nie umiem pocieszyć własnego syna, gdy rozbije kolano. Od razu przystępuję do reanimacji. Co jej powiem? Wszystko będzie dobrze. Przynajmniej nie miałaś wpływu na to, co się stało? Ja to dopiero przeżyłem tragedię! Jestem w końcu mordercą, a nie ofiarą. Chcesz się ze mną przejechać? Pokażę ci jakie to straszne.
Histeria. Ból. Ukłucie żalu i pustki.
Rezonans. Cisza. Okropna cisza i samotność.
Wróciła. Jest. Uśmiecha się tak, jakby nic jej nie było.
- Wszystko w normie, panie doktorze?
- Mózg pani siostry wydaje się być zdrowy, aczkolwiek nie do końca w normie – lekarz uśmiechnął się żartobliwie i puścił oczko. – Zadam jedno krótkie pytanie. Czy posiada pani ponadprzeciętne zdolności językowe?
- Tak… - zawahała się – wyczytał to pan z wyników rezonansu?
Angela wydawała się znudzona i pogrążona w myślach. Jude był co najmniej zaskoczony. Wyczekiwał w napięciu, co dalej powie lekarz. Może jednak uderzyła się w głowę, myślał. Nie… to nonsens.
- Widzi pani… jakby to do czegoś porównać? Tak jak większość mężczyzn zauważa, czy kobieta ma duże oczy, uszy, nos, biodra, piersi i tak dalej, przez lata praktyki nauczyłem się rozpoznawać „przerośnięte” części ludzkich mózgów. Przy czym nie mam na myśli rozmiarów, ale wzmożoną aktywność pewnych ośrodków. Musi pani też być muzykalna i niezwykle wrażliwa na to, co inni czują.
- To prawda…  - znowu się nasępiła – ale pozbyłabym się ich bez wahania.
- Cóż za nonsens. Przecież to same pozytywne cechy. Dlaczego którejś z nich chciałaby się pani pozbyć?
Smutny, zawiedziony uśmiech Angeli zbił obecnych z tropu. Spojrzała przed siebie na coś, czego inni nie mogli widzieć.
- Dla świętego spokoju, panie doktorze.


[1] Fragm. Hey, Jude The Beatles.

№ 2 Z pamiętnika nieznanej blondynki



№ 2 Z pamiętnika nieznanej blondynki

2007-08-25, Paryż

Ja chyba zwariowałam! Kocham Paryż. Niesamowite miejsce. Jestem tu dopiero trzy dni, a już musiałam dokupić dwie ogromne walizki na ubrania. Gdy tylko mam wolne, kupuję, kupuję!
Owszem jest konferencja, po osiem godzin dziennie. Głowa boli niemiłosiernie… ale zaraz przestaje, gdy pomyślę o Louvrze. Nie mogę się przestać zachwycać. Gdy tam jestem, czuję się, jakbym oglądała album rodzinny. Jakby te dzieła sztuki namalowano wczoraj, a nie setki lat temu.
Jest ze mną Sean, Dominika i Sławek,. Powoli tracę dla niego głowę. Działa na mnie jak magnes. Codziennie po kolacji chodzimy tańczyć. W jego ramionach czuję się dosłownie zniewolona.
Nie mam już siły pisać, ale wiem, że ludzkie wspomnienia są ulotne.
Z jednej strony powtarzam sobie, że to tylko emocje, najbardziej prymitywne z uczuć. Z drugiej jednak… skąd mam wiedzieć, jak wygląda miłość? Może to właśnie to? Te niebieskie oczy, które nie odrywają się ode mnie ani na moment? Tak długo czekałam, żeby czuć coś takiego…
Konferencja kończy się za równe 5 dni. Do tego czasu załaduję jeszcze kilka walizek z letnią i jesienną kolekcją. Muszę tylko dobrze pomyśleć, gdzie to wszystko zawiozę, żeby babcia nie dostała zawału.
Myślę, że czas pomyśleć o domu. Mogłabym tam urządzić sobie ogromną garderobę. Póki co wystarczy szafa wnękowa.
No nic. Czas kończyć. Jest 16:15, a za 45 minut muszę być gotowa na kolację tylko we dwoje. Muszę poszukać odpowiedniego stroju na tę okazję. Z tym akurat problemu nie będzie.

niedziela, 28 października 2012

№ 1 Cyganka



Niebo nad Rzeszowem wydawało się jego mieszkańcom obce tego dnia. Chmury sprawiały wrażenie, jakby przesuwały się w przyspieszonym tempie, powietrze gęstniało w bezruchu. Tymczasem przechodnie na ulicy Trzeciego Maja siadali i wstawali z ławek, śmiali się zajadając lody z „Myszki”. Stare kamienice po obu stronach ulicy pochylały się nad brukiem. Zegar na wieży farnej wybił dwa razy. Było nadzwyczaj ciepło jak na październik.
Jude Lovegood właśnie dopijał trzecią kawę, gdy jego uwagę przykuł dość nietypowy obraz. Patrzył teraz przez okno biura agencji reklamowej nad „Galerią Panagą” i nie mógł uwierzyć własnym oczom. To ta sama dziewczyna! Nie dalej jak tydzień temu przyszedł do niego kolega z działu promocji. Dał mu zdjęcie ślicznej modelki. Jude zdziwił się, że akurat jemu zlecono zadanie, a nie jakiemuś szeregowemu grafikowi. Komuś bardzo zależało, aby to był właśnie on. Miał zmienić kilka drobnych szczegółów jej twarzy, sprawić, aby stała się bezosobowa, taka bardziej symboliczna niż z krwi i kości. Zabawa miała być łatwa, szybka i przyjemna, a skończyło się frustracją. Jego dziewczyna owszem zaczęła przypominać bezosobowy symbol piękna, ale straciła wszystko, co mogło go oczarować. Był niezadowolony ze swojej pracy. Z takim też komentarzem wysłał plik koledze.
Biuro było puste, a on jak głupi wpatrywał się w jakąś roześmianą Cygankę. Człowieku, co cię tak w niej bawi, myślał. Wtedy zdał sobie sprawę, że dziewczyna umilkła, a ich spojrzenia spotkały się na ułamek sekundy. Dopił resztki kawy, zarzucił kurtkę i wyszedł na zewnątrz w klapkach. Usiadł na ławce naprzeciwko i obserwował spektakl jednego aktora.
- Panie i panowie, zaprezentuję dzisiaj niezwykłą sztukę cygańską. Proszę się nie bać. Szukam ochotnika, który pozwoli mi przeczytać jego myśli. Dowodem tego, że mówię prawdę będzie odkrycie kart z jego przeszłości.
Co za bzdury, zaraz ją skompromituję – pomyślał i nie zważając na swój nieodpowiedni strój zgłosił się.
Cyganka kazała mu napisać na kartce różne imiona, w sumie sześć. Od razu domyślił się, że potem zapyta go o imię jego matki, siostry, byłej i obecnej dziewczyny, może też wrogów. Postanowił ją wykiwać.
Nie dam ci tej satysfakcji, pomyślał. Ze wszystkiego w życiu najbardziej bał się przypadku. Przypadek zabija, przypadek niszczy. Napisał kilka przypadkowych imion, bardzo niestarannie i szybko.
- Teraz złóż kartkę i trzymaj ją na widoku tak, żeby każdy widział, że tam jest i że nie mogę jej przeczytać. Podejdź do mnie bliżej. Nie bój się, nie gryzę.
Nie miałby nic przeciwko, gdyby go ugryzła. Cyganka była bardzo ładna. Ciekawe czy naprawdę płynie w niej gorąca krew. Zaraz jednak zaczął wstydzić się swoich myśli. Niech cię szlag, Jude. Zaciążyło mu poczucie winy tak ogromne, że zaczął się dusić. Już nic nie widział. Tylko Sarę spadającą w przepaść. Złowrogi zgrzyt metalu. Trzask. Okropny huk. Cisza. Duszę się. Zacisnął zęby, żeby nie krzyknąć.
- Położę Ci rękę na sercu – popatrzyła na niego z pogodnym wyrazem twarzy.
Ale on już tego nie słyszał. Poczuł tylko ciepły dotyk tam, gdzie jeszcze przed chwilą spoczywał ciężar nie do udźwignięcia. Ocknął się i zobaczył, że dziewczyna patrzy na niego z mieszaniną strachu i obrzydzenia. Oderwała rękę jak oparzona. Sam się siebie brzydził. Może z zewnątrz też zacząłem już gnić. Powinienem nie żyć.
– Tyle smutku? Przepraszam – spojrzała gdzieś poza niego ze strachem i z grymasem bólu na twarzy ponownie położyła dłoń. Miała zielone oczy, jakich grafik by nie stworzył. Nawet, gdyby spróbował, po wielu godzinach pracy prototyp nie dorównałby oryginałowi. Boże, jeśli istniejesz, co w takich oczach mógłbyś poprawić?
Znowu położyła mu rękę na sercu. Jude stał oniemiały i czekał na rychłą kompromitację. Już miał odejść od dziewczyny, która zmuszała się do jakiegoś nadludzkiego wysiłku, gdy otworzyła usta i wypowiedziała pierwsze zdanie.
- Chcesz mnie skompromitować. Pierwsze imię to Angela. Daisy. Tony. Rose. George. Patricia.
Mógł się domyślić, że zada mu takie pytanie. To oczywiste… Ale skąd u licha znała te imiona. Ktoś musiał patrzyć mu przez ramię. Jeszcze przed chwilą było mu jej żal, ale teraz był na nią po prostu wściekły. Już dawno nie był wściekły na kogoś poza sobą samym. Kiedy to było? Ponad rok temu. Uśmiechnął się pod nosem. Znienawidził ją w ułamku sekundy. Miał ochotę strącić jej rękę, odwrócić się i odejść. Te wszystkie myśli i uczucia zawładnęły nim w ciągu ułamka sekundy, podczas gdy przez ostatnie kilka miesięcy nie czuł nic.
Ręka oszustki, stała się bezwładna i wraz z właścicielką uderzyła o bruk. Upadek wyglądał realistycznie, ale należało mieć się na baczności. Nie wykluczone, że to sprawka zorganizowanej grupy złodziei, którzy okradają nic nie podejrzewających gapiów. Tylko z czego mieliby okraść faceta w klapkach? Gdy przyjrzał się bliżej, z przykrością stwierdził, że dziewczyna niestety nie udaje. Szlag! Ostrożnie zbliżył się do twarzy dziewczyny, żeby sprawdzić, czy oddycha. Chociaż tyle, że żyje, pomyślał. Krew… Pełno tu krwi!
- Niech ktoś wezwie karetkę! Znam ją, wezmę ją do biura dopóki nie przyjadą, niech ktoś mi pomoże!
Gdy niósł bezwładne i znienawidzone ciało w poprzek ulicy, słyszał zawiedzione pomruki gapiów. „Wszędzie oszuści, gdzie się człowiek nie obejrzy”. Szło za nim dwóch przerażonych, ale i chętnych do pomocy licealistów. Pewnie podpalali trawę w przerwie między lekcjami. Z przejęciem powtarzali ciągle to samo „Aaale jazda, stary!”.
Zabieranie tej dziewczyny nie było najlepszym pomysłem, ale w biurze było cicho i ciepło. Ułożył ją na kanapie, wyjął z szafy czysty podkoszulek i przyłożył do rany z tyłu głowy. Licealiści zdawali się rozumieć wydarzenie lepiej niż pozostali przechodnie.
 - Proszę pana? Nie boi się pan, że będą kłopoty? Przecież pan jej tak naprawdę nie zna. Po co jej pomagać. I tak ją deportują.
- W istocie chłopaki, jazda na całego. Zdaje się, że możecie już iść. Zostanę z nią, dopóki nie przyjedzie karetka.
- Stary, ale uważaj, to w końcu Cyganka. No, niczego sobie, ale jednak. Dobra, spadamy, bo spóźnimy się na polski.
W głowie roiło mu się od najczarniejszych myśli i ogarniał go strach – skąd mogła wiedzieć, że jest taki pusty, taki obcy i dlaczego teraz leży na kanapie dla klientów firmy z jego podkoszulkiem owiniętym wokół głowy?
- Mała, czemu się przewróciłaś. Taka sztuczka, czy jak? Coś ci nie wyszło. I czemu jesteś taka… taka niesamowita i straszna zarazem? Co z Tobą będzie, mała? Kto Cię tutaj przysłał i skąd mam Twoje zdjęcie? Czemu się ciebie boję i mówię sam do siebie?
Wiele słyszał o handlu żywym towarem, o zmuszaniu do żebrania. Na pewno o to chodziło, ale skąd to zdjęcie? Przecież nikt nie robiłby zdjęć zwykłej żebraczki. Zresztą ona wcale nie zbierała pieniędzy.
- To bez sensu. Zaraz przyjedzie karetka. Może powinienem im o wszystkim powiedzieć? A może z nią jechać i udawać jej brata, chłopaka, czy kogo tam? – zaczynał głośno myśleć tak, jak wtedy, gdy musiał wybierać, czy zostać w Rzeszowie, czy wrócić do swojego Londynu. Został tam, gdzie jego serce. Game over.
            Syreny.
- Mała, za dwie minuty po Ciebie przyjdą. Jeśli masz się obudzić i coś mi powiedzieć, to teraz, bo muszę podjąć decyzję. Albo idę z Tobą, albo przeciw Tobie.
            I już nic nie mógł mówić, bo przypomniał sobie te zielone oczy – takie młode, ale na pewno smutne. Nie wiedział, kto był ofiarą, czy on, czy ona.
- Proszę się odsunąć! – sanitariusz sprawdził, czy oddycha, odwinął głowę dziewczyny, włożył bezceremonialnie palce w ranę, drugi zaś świecił latareczką w jej oczy. – Zna ją pan?
- Tak, to moja siostra – skłamał. Nie lubił tego, ale to jedyne co mu wychodziło.
- Co się konkretnie stało? Ktoś, kto wezwał karetkę nie umiał nic dokładnie powiedzieć.
- Zwykłe omdlenie. Uderzyła głową o bruk – teraz już tylko mijał się z prawdą. Niezwykłe omdlenie.
- Może pan z nami jechać, jeśli nie ma Pan innego transportu.
- Pojadę własnym autem, tylko nie wiem, do którego szpitala… Aha, ona nie ma dokumentów przy sobie, mogę  dowieźć je później?
- To już nie nasza sprawa. Jak pan dojedzie do szpitala numer dwa, to Pan może dać ubezpieczenie albo dowód tożsamości i zapłacić.
Ubrał buty, zamknął za sanitariuszami biuro i pobiegł na parking. Był zły, bo wiedział, że nie powinien jeździć autem. Kilka dni temu bezczelny kieszonkowiec ukradł mu portfel ze wszystkimi dokumentami. Co za idiotyczna sytuacja. Zamiast biec za złodziejem, stał jak wryty przez jedną sekundę, a następnie wsiadł do auta i pojechał do Narola, do rodziców.
- Alice? Listen to me for a moment. No, no, I’m not making fun of you. Just listen. Bring your ID and health insurance to hospital number 2. Make it quick. I need it to help someone. Yes, confidential.
Czuł się naprawdę okropnie wciągając w to swoją siostrę, ale miał nieodparte wrażenie, że w ten sposób uratuje komuś życie. Alice czekała pod wejściem na izbę przyjęć. Była zła i przestraszona.
- Jak ci się udało zdążyć przede mną? – zapytał nie ukrywając radości w głosie.
- Może nie jesteś takim dobrym kierowcą, jak ci się zawsze zdawało. A może po prostu motory jeżdżą szybciej. Mam tu to, o co mnie prosiłeś, nie wiem dlaczego po angielsku. I mam nadzieję, że to, co teraz robię jest bardzo dla Ciebie bardzo ważne, bo na kilometr wyczuwam kłopoty.
- Alice, nikt o niczym się nie dowie. Ok? Tylko podam pani te dokumenty, powiem, że jestem bratem dziewczyny, która miała przeze mnie wypadek i zaraz Ci wszystko oddam. Poczekaj pięć minut.
- Już mi się to nie podoba.
- Po prostu tu stój i patrz, czy nie wchodzą jacyś dziwni ludzie, no wiesz obcokrajowcy.
- Masz na myśli siebie?
- Złośliwa i przekorna, jak zawsze. Skup się i po prostu pilnuj.
- Dobra, idź już, tylko szybko. Chcę mieć to za sobą.
Z dokumentami poszło jak z płatka. No prawie, bo zagraniczne ubezpieczenia wprowadziły niezłe zamieszanie i wszystko trwało z pół godziny.  Nikt nawet nie sprawdził, czy zdjęcie się zgadza i wszystko było w porządku. Osiemnastoletnia panna Alice Lovegood była legalna i do tego przysługiwał jej jednoosobowy pokój.
Tymczasem prawdziwa Alice stała pod wejściem do szpitala i zapuszczała korzenie. Cierpliwa i wyrozumiała, jak zawsze.
- Wszystko załatwione. Nikt nie wchodził? – Jude zapytał, choć sam nie wierzył w istnienie owych handlarzy żywym towarem, którzy powstali w jego wyobraźni.
- Nikt, kto wydałby mi się podejrzany. Sami Polacy. No może poza jedną kobietą w łachmanach i koszykiem. Wyglądała na staruszkę.
- Alice! Nigdy nie możesz robić, o co cię proszę?
Rzucił się pędem do poczekalni, ale staruszki nie było. Wrócił do pielęgniarki, która zajmowała się ubezpieczeniem.
- Przepraszam, może mi pani powiedzieć, gdzie dokładnie mogę znaleźć moją siostrę?
- Jeszcze robią jej prześwietlenie. Potem umieszczą ją w sali numer 1 na parterze, o tu prosto.
Nie odpowiadając, pobiegł we wskazanym kierunku, po drodze potrącając kilka osób. Staruszki, ani nikogo innego jednak nie było. Wszystko wyglądało w porządku, pokój był pusty. Zadzwonił dzwonkiem i zaraz pojawiła się uprzejma pielęgniarka.
- Czy może Pani wezwać lekarza dyżurnego? Chciałbym się dowiedzieć, jak się czuje moja siostra.
- Z tego, co wiem, to czeka na rezonans magnetyczny. Ma pękniętą czaszkę, rana na głowie jest tylko powierzchowna.
- Mimo wszystko, proszę wezwać lekarza. Muszę porozmawiać z nim osobiście. – zdenerwowanie powoli ustępowało.
- Dobrze, ale będzie pan musiał chwilę poczekać, doktor wykonuje w tej chwili zabieg.
- Dziękuję – odpowiedział już zupełnie opanowanym tonem. Dopiero teraz dostrzegł, że pielęgniarka ma współczujący wyraz twarzy i naprawdę chce mu pomóc – i przepraszam, że byłem niegrzeczny.
Kobieta uśmiechnęła się pogodnie i cicho wyszła. Został sam. Znowu.
Czuł odrazę do szpitali. To tutaj obudził się rok temu, zupełnie nic nie czując. Zaczął przeczesywać otoczenie w poszukiwaniu znajomych twarzy, ale był sam. Próbował znaleźć w głowie jakiś punkt zaczepienia i z trudem przypomniał sobie kim jest i skąd się wziął w tym oszołamiająco białym miejscu. A potem już tylko przepadał w ciemność. Przyjechała jego matka z jej ust wydobyły się najbardziej odrażające słowa, jakie mogły istnieć. Długo myślał, że to tylko koszmar, bo nadal niewiele czuł. O przeklęta morfino, wspominał. Na pewno pękłoby mu serce, gdyby nie narkotyk. „Sarah nie żyje, Jude. Ale Tommy ma się dobrze…” Co dalej mówiła, tego już nie pamięta. Sarah nie żyła od dwóch tygodni, a lekarze zamiast go dobić, walczyli o jego podłe życie.
- Panie Lovegood? Zaraz przywieziemy pana siostrę. – Z transu wydobył go głos lekarza. Tego samego lekarza, który ratował go przed rokiem. – Proszę się nie martwić, wszystko z nią w porządku. Ma tylko dziesięć szwów. Zatrzymamy ją kilka dni, żeby upewnić się, że omdlenia nie powrócą.
- Dziękuję, panie Jarocki. Po raz kolejny stanął pan na wysokości zadania.
Lekarz o zmęczonych oczach zmarszczył brwi, bo pamiętał, jak bardzo Jude nie chciał żyć. Poklepał go po ramieniu i prawie bezgłośnie wyszedł z pokoju. Zmęczenie wzięło górę. Jude oparł głowę o ścianę i odpłynął.