Strony

środa, 31 października 2012

№ 4 Z pamiętnika nieznanej blondynki



2007-09-09, Warszawa
 
Zazwyczaj nie piszę na kacu. Nigdy nie pisałam na kacu. Jeśli wyjdzie z tego cokolwiek dobrego, będę mocno zaskoczona. Może najbardziej zaskoczona w życiu. Wszystko, co zdarzyło się przez ostatni rok, było po raz pierwszy. Niedawno skończyłam roczek. Śliczny mały bobasek…

Co ja w ogóle bredzę? Brzydzę się tą swoją niewiedzą. Wymyśliłam już tyle wersji swojej przeszłości, a tak naprawdę nie jestem w stanie zgadnąć, skąd się wzięłam i jak mam naprawdę na imię.

Rok temu, w sierpniu obudziłam się w rowie. Noc nie była bardzo gorąca, a ja nie miałam na sobie żadnych ubrań. Nic mnie nie bolało, więc pewnie nikt mnie nie pobił, nie uderzyłam się w głowę. Zaczęłam iść przed siebie i ucieszyłam się, że umiem czytać. Słyszałam ludzi, którzy byli niedaleko mnie. Chowałam się przed nimi, żeby nie dostrzegli mojej nagości. Gdy zobaczyłam znak Warszawa, uznałam, że brzmi znajomo. Musiałam być z tego państwa i miasta, pomyślałam wtedy. Uznałam, że idę do domu. Bardziej przerażająca była ilość kilometrów do przebycia – ponad trzysta. Miałam bose stopy i nie potrzebowałam dużo czasu, żeby się skaleczyć. Bardzo bolało, ale miałam wrażenie, że to coś nowego i trochę mnie fascynowała lepka, ciepła krew. Miałam szczęście i trafiłam na kontener Caritas. Gdy zobaczyłam czerwony krzyż, uznałam, że w środku będzie apteczka. Ucieszyłam się, że na reszcie coś skojarzyłam. Wtedy wiedziałam na pewno tylko jedno – że powinnam wiedzieć, kim jestem, a nie wiedziałam prawie nic. Znalazłam ubrania (teraz wiem, że dziecięce), które na mnie pasowały. Przestałam się bać i szłam poboczem. Przyzwyczaiłam się do bólu i prawie nie utykałam. Nie zwracałam uwagi na nic poza znakami Warszawa i zmniejszającą się ilością kilometrów do przebycia. Do świtu przeszłam zaledwie trzydzieści i zaczęłam się bardzo źle czuć. Po godzinie pogorszyło mi się na tyle, że musiałam usiąść. Niedługo potem ktoś się zatrzymał i wybiegł z auta. Spojrzałam pod słońce i rozpoznałam sylwetkę kobiety. Przez szybę auta wyglądała może jedenastoletnia dziewczynka.
 - Dziecko, co ci jest? Czemu tak siedzisz na poboczu? Ktoś cię skrzywdził.
 - Źle się poczułam. Nie mogłam dalej iść.
Kobieta mówiła bardzo dużo, ale nie miałam siły odpowiadać.
 - Gdzie szłas?
 - Do Warszawy.
 - Tak daleko? Jesteś pewna? Gdzie są twoi rodzice?
Pomyślałam, że ta dziwna, dobra i zatroskana kobieta myśli, że jestem dzieckiem. Wiedziałam, że się myli. Widziałam siebie nagą. Nie byłam dzieckiem. Nie byłam też pewna, co kobieta chce usłyszeć
 - Uciekłam z domu. Nie mam rodziców, a w Warszawie czeka na mnie babcia.
 - Musi być przerażona. Wsiadaj szybko.
Kiedy niezdarnie ładowałam zdrętwiałe ciało na tylną kanapę auta, kobieta przeczesywała bagażnik w poszukiwaniu koca. Otuliłam się nim szczelnie i usnęłam w ciągu kilku chwil. W aucie pachniało lawendą, a w lusterku dostrzegłam, że kobieta ma ciemne i przejęte oczy. Dziewczynka się nie odezwała, choć nie potrafiłam sobie wytłumaczyć, jak to możliwe, że nie była niczego ciekawa. Tuż przed świtem kobieta mnie obudziła i podała najsmaczniejszą bułkę z szynką, serkiem i papryką na świecie. Musiałam jeść jakby mnie głodzono. Ledwie napiłam się herbaty, zapytała o adres babci. Dostrzegłam jakieś ładne osiedle po prawej stronie.
 - Mieszkam na tym osiedlu – wymamrotałam pod nosem. Miałam nadzieję, że kobieta nie wyczuła niepewności w moim głosie. Nie chciałam wylądować na pogotowiu opiekuńczym.
 - Tu w lewo? – kobieta zdawała się znać drogę.
 - Chyba tak. Nie jeżdżę nigdy autem.
 - My też mieszkamy na tym osiedlu – kobieta była zadowolona z siebie, chyba chciała mnie odwieźć pod same drzwi.
Pomyślałam „no to ładnie” i zacisnęłam usta. Już nic nie odpowiem. Każę jej się zatrzymać przy pierwszym lepszym placu zabaw.
 - Ile masz lat, kochanie? – zapytała zatroskana kobieta. Nie mogłam na to nie odpowiedzieć.
 - Ee… prawie szesnaście.
 - Naprawdę? Wyglądasz na o wiele mniej.
 - No nie wiem… jestem chyba trochę niska – czułam, że muszę być przekonująca, ale nie dziecinna. – Tutaj mieszkam, proszę pani.
 - Och… - kobieta zwolniła i zatrzymała samochód przy chodniku.
 - Dziękuję za wszystko. To bardzo miło z pani strony, że obeszło się bez policji i pogotowia opiekuńczego – starałam się być jak najbardziej rezolutna i brzmieć odpowiedzialnie. Na tyle, na ile było to możliwe w obliczu ucieczki z domu.
 - To nic takiego. W przeszłości też zdarzało mi się uciec z domu. Może nie tak daleko, jak tobie, ale jednak.
 - Jeszcze raz dziękuję – wybąkałam wysiadając na chodnik.
Zatrzasnęłam za sobą drzwi, ale kobieta otworzyła okno i spojrzała na mnie tymi przenikliwie czarnymi oczami.
 - Pamiętaj, - zawiesiła znacząco głos -  że wszyscy żyjemy czyimś niedokończonym życiem.
Uniosłam tylko wysoko brwi i srebrny mercedes odjechał w nieznanym mi kierunku. Wtedy miałam wrażenie, że niedługo spotkam tę kobietę ponownie.
Nie pozostało mi nic innego, jak usiąść na ławce i zastanowić się co dalej. Nie miałam dokąd pójść. Nie śmierdziałam groszem, a to, co miałam na sobie, w świetle dziennym przypominało dżinsy i T-shirt, którymi pewnie kiedyś było. Na nogach miałam adidasy, niegdyś białe. Wolałam nie myśleć, jak wygląda moja pokaleczona stopa. Usiadłam na ławce i starałam się skupić na czymkolwiek, tylko nie na bólu. Bezskutecznie. Zdjęłam but. Pokonałam niechęć i przemyłam ranę wodą mineralną. Na trawniku rosła babka szerokolistna, którą pogniotłam i przyłożyłam do oczyszczonej podeszwy.
Wtedy właśnie to do mnie trafiło. Nie mogłam być znikąd, skoro wiedziałam, co to za zioło, znałam markę samochodu. Wiedziałam, że mam na nogach adidasy. Wszystko było normalne. Wszystko poza moją tożsamością i przeszłością. Nie potrafiłam nawet powiedzieć, który mamy rok, chociaż to pojęcie nie było mi obce. Na pewno dwa tysiące któryś.
Kiedy tak myślałam i uciekałam od bólu, ktoś położył mi dłoń na ramieniu i przemówił śpiewnym głosem. Tak… ten głos był melodyjny, czysty i nierzeczywisty. Zupełnie nie pasował do osoby, która stała za moimi plecami. Zupełnie nie pasował do treści, która padła z JEJ  ust:
 - Dzień dobry, dziewczynko. Masz może trochę czasu?
Chociaż to nieprawdopodobne, ta kobieta była babcią. Najzwyklejszą, przygarbioną staruszką. Spotyka się takie na każdym osiedlu, targu i w kościele. Nic specjalnego, gdyby nie TEN głos.
 - Ee… - wyjęczałam mało elokwentnie – chyba tak – miałam mnóstwo czasu.
 - Właśnie szłam na zakupy, ale jestem już stara, – uśmiechnęła się, jakby to było coś wstydliwego i niezbyt oczywistego – ale nie chcę, żebyś nosiła moje torby. Mam wózeczek, który za sobą ciągnę, – wskazała skinieniem na coś w rodzaju towarowej deskorolki – ale ta podróż mi się dłuży. Przydałoby się jakieś towarzystwo.
Każdy wyraz wymawiała starannie. Niektóre z naciskiem. W głowie miałam mętlik, ale trudno było tego wszystkiego nie zapamiętać. Wózeczek, podróż, starość, towarzystwo.
 - Oczywiście - wstałam jak na komendę i od razu zajęłam miejsce u boku MOJEJ babci.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz